piątek, 26 sierpnia 2016

Aby znaleźć początek powieści, wejdź w archiwum bloga (kolumna obok >
w prawym górnym rogu) i znajdź rozdział I, a następnie II - V.


 Gdy zobaczysz zakładkę "Archiwum bloga",  spójrz nieco niżej, będzie tam napis "2015(4)". Trzeba kliknąć na trójkącik przed napisem. Rozwiną się dwa miesiące: "sierpnia" i "maja". Kliknij na "maja" i już masz początek.


VI

- Ale ostatnio się rozgadałam – mówi Marika podczas następnego spotkania, gdy wreszcie ze spokojem wtulamy się w siebie po osiągnięciu szybkiego rozładowania. – Jeszcze nigdy nie wypowiedziałam tylu słów bez przerwy.
- Eee, chyba żartujesz – poddaję w wątpliwość to, co mówi.
- Naprawdę. Nikt ze mną nie rozmawia, tak jak ty. Wszyscy tylko mówią: „Cześć, co słychać, co robisz, dokąd idziesz, jak ci się podobał film?” I odpowiadają: „Wszystko w porządku, idę na zakupy, świetny był”.
- A jak się spotykacie w jakimś większym gronie?
- To trochę świrujemy, śmiejemy się, niektórzy opowiadają dowcipy, ale to nie są rozmowy.
- Ty też opowiadasz dowcipy?
- Ja? – pyta Marika podnosząc wysoko brwi. I lekko kręcąc głową odpowiada: - Nie.
-A ze mną lubisz rozmawiać?
Marika spogląda mi w oczy z czułością, lekko napręża policzki w wyrażającym ufność uśmiechu i mówi:
- Bardzo.
Przytula głowę do mojej piersi i szepce tak, że czuję na swojej skórze tchnienie jej ust.
- Czuję się przy tobie taka bezpieczna. Nie obawiam się niczego, niczego się nie wstydzę.
- To dobrze, kochana owieczko. Przytul się mocniej. Okryję nas kołdrą, żebyś nie zmarzła.
- Jesteś taki opiekuńczy. Na pewno byłeś świetnym ojcem.
- Nie do końca, choć rzeczywiście, przez dwadzieścia lat byłem tatusiem i byłem bardzo szczęśliwy z tego powodu. Ale do dziś nie mogę sobie wybaczyć jednej rzeczy. Lubiłem bawić się z dziećmi w odkrywanie świata. Podnosiliśmy kamienie, żeby zobaczyć, co jest pod spodem, w lesie rozgarnialiśmy krzaki, żeby sprawdzić, czy coś się w nich nie kryje. Gdy wybieraliśmy się samochodem w dłuższą trasę, którą już znaliśmy, ja szukałem jakichś skrótów małymi drogami, żeby zobaczyć, dokąd nas zaprowadzą, gdy skręcimy w bok od szosy głównej. Zawsze znajdowaliśmy coś ciekawego, ale najbardziej się cieszyliśmy, gdy zabrnąłem w jakąś ślepą uliczkę, kończącą się wjazdem do chłopskiego gospodarstwa z kupą gnoju na podwórzu. Dzieci się ze mnie śmiały: „Tatuś-odkrywca, dzisiaj odkrył kupę gnoju”. Lubiliśmy te nasze włóczęgi. Najpierw po kraju, potem trochę po świecie. Nie było w nich chwili nudy. Nawet gdy przemierzaliśmy jakąś trasę przez kilka godzin. Lubiliśmy grać w „Kto to jest”. Po kolei jedno z nas wymyślało jakąś postać, a reszta zgadywała, zadając pytania, na które odpowiadało się tylko „tak” lub „nie”. Tak się w tym wyspecjalizowaliśmy, że wystarczało nam kilka pytań, by odgadnąć o kogo chodzi, nawet jeśli to były najbardziej absurdalne pomysły, na przykład, rowerzysta, którego właśnie minęliśmy albo osiołek, na którym Maryja z Dzieciątkiem i Józefem uszli do Egiptu przed prześladowaniami Heroda. Każdy z nas zabierał ze sobą zestaw kaset, których słuchaliśmy po kolei. I nie było żadnego marudzenia. Jak jazz, to jazz, jak Michael Jackson, to Michael Jackson, jak ballady, to ballady. Przeszliśmy razem wszystkie nasze góry ze wschodu na zachód i z powrotem. Przynajmniej tydzień albo dwa każdego lata z moimi przyjaciółmi i ich dziećmi spędzaliśmy na żaglach i na kajakach. Lubiłem to najbardziej, bo to była najlepsza szkoła dla małych dzieci. Uczyły się obowiązku, ostrożności, pracy, przewidywania, zasad bezpieczeństwa. No i niezapomniane noce w środku lasu, przy ognisku, z opowieściami i piosenkami. Często sen na karimacie pod rozgwieżdżonym niebem, liczenie meteorów. Gdyby nie te nasze wyjazdy, one, mieszkając w mieście, nie znałyby smaku deszczu i wiatru, śniegu i mrozu. Nie wiedziałyby, jak rozgwieżdżone może być niebo. Nie wiedziałyby, kiedy księżyc się cofa, a kiedy dopełnia. Gdy miały dwanaście lat, mówiły płynnie trzema językami, a gdy czternaście - miały patenty żeglarskie, jeździły konno, na nartach – super, coś tam potrafiły zagrać na pianinie i na gitarze, ale żadne z nich nie potrafiło jeździć na rowerze. Przeze mnie. Próbowałem je nauczyć, gdy miały cztery lata czy pięć, ale im nie wychłodziło. Złościłem się na nie tak, że oboje się zrazili tak bardzo, że przez całe lata nie dawali się namówić, by wsiąść na rower. Strasznie mnie to martwiło, że takie duże dzieci, które wszystko potrafią, nie potrafią jeździć na rowerze i wyrzucałem sobie, że to przeze mnie. Ale gdy miały pojechać na obóz survivalowy, przełamały się. Nie chciały, żeby inne dzieci się z nich śmiały i nauczyły się. W jeden dzień. Odetchnąłem z ulgą, ale ten rower ciążył mi przez całe lata. A ty potrafiłaś jeździć na rowerze jako dziecko?
- Tak - uśmiecha się Marika. - Dostałam na pierwszą komunię piękny rower od chrzestnego. Nawet nim jeździłam przez miesiąc.
- Czemu tylko przez miesiąc?
- Przebiłam oponę. I nie miał mi kto naprawić.
- No, a tata?
- Ciągle zapominał kupić łatki i klej.
- A mama go nie mogła przycisnąć?
- Mama mówiła, że ze mną są ciągle jakieś kłopoty, chociaż nie było żadnych. A jak już się jakiś pojawił naprawdę, to mówiła, że ze mną nie ma żadnych kłopotów.
- A babcia?
- Wybacz, babcia nie naprawiała rowerów. Naprawił mi go tata mojego kolegi w następnym roku. Gdy zauważył, że nie jeżdżę, spytał, dlaczego. Wziął bez pytania mój rower, który stał w wózkowni i oddał mi go po godzinie. „Dziura zaklejona, koła napompowane, łańcuch nasmarowany, możesz śmigać” – powiedział.
- Miły pan.
- Tak, mieszkał dwa piętra pod nami. Jego syn chodził ze mną do klasy. Tak samo nieśmiały jak ja, ale gdy jego tata oddawał mi naprawiony rower, on stał obok niego dumny jak paw i wyprężony jak struna. Bardzo się ośmielił. Potem często podbiegał do mnie, ściągał mi z włosów frotkę i uciekał. Następnego dnia znajdowałam ją założoną na klamkę od naszego mieszkania. Ja niby się na to złościłam, ale w głębi duszy cieszyłam się, że ktoś się do mnie zbliżył, że coś się koło mnie dzieje. Do dziś jego tata, kiedy mnie spotyka, gdy przychodzę odwiedzić moich rodziców, zagaduje mnie i mówi: „Marika, jaka ty jesteś piękna. Tyle razy mówiłem swojemu Danielowi, żeby się koło ciebie zakręcił, a on przegapił taką okazję”.
Poprawiam ułożenie mojej owieczki w objęciach i całuję ją w czubek głowy.
- Gdzie spędzasz Święta? – pyta mnie Marika.
- W cyrku, jak co roku – odpowiadam jej z figlarnym uśmiechem.
Marika zwraca twarz ku mojej i odpowiada mi swoim rozbrajającym uśmiechem:
- Znów te twoje tajemnicze żarty.
- Nie, żadna tajemnica. Co roku urządzamy cyrk bożonarodzeniowy, Christmas Circus. My wszyscy bardzo lubimy tradycję. Walentynki, urodziny, malowanie jajek na Wielkanoc, śmigus-dyngus, odwiedzanie grobów na Zaduszki, prezenty na Mikołaja, no i cały ten cyrk na Gwiazdkę. Ja rozwieszam lampki na drzewach przed domem i ustawiam w salonie 3-metrową choinkę. Kiedyś ozdabiałem lampkami wszystkie okna i balustrady balkonów. Miałem cały grudzień roboty, w każdy weekend, ale dałem sobie spokój, drugi raz już tego nie zrobiłem, znudziło mi się. Z choinką zresztą też. Mówię dzieciom, że już chyba wyrosły z choinki, że może nam wystarczy stroik z kilku gałązek, a one na to: „Tato, wygłupiasz się? Ma być choinka”. „To może w tym roku kupimy taką malutką, w doniczce?” - pytam, a one na to: „Nie żartuj, ma być do sufitu, jak zawsze, z tysiącem lampek”. I, oczywiście, tatuś musi to zrobić.
Widzę, jak Marika się słodko uśmiecha. Oczywiście, jest po ich stronie.
- Mamy wielki salon. To właściwie jedno wielkie studio, wysokie na dwa piętra, mnóstwo przestrzeni, jak w jakimś lofcie. Mamy gdzie się pomieścić, więc od lat wszystkie większe imprezy rodzinne organizujemy u nas. Na Wigilię przychodzi do nas ze dwadzieścia osób. Nie tylko najbliższa rodzina. Starsza generacja powoli się wykrusza, więc zapraszamy tych, co zostają sami. Czasem przyjedzie ktoś z przyjaciół naszych dzieci, kto nie udaje się do domu, bo ma za daleko: do Ameryki, Japonii czy Australii. Przygląda się wtedy ze zdziwieniem tym wszystkim naszym dziwnym zwyczajom, bo oczywiście musi być sianko pod obrusem, łuska z karpia pod talerzem, dwanaście potraw, kompot z suszonych owoców, uszka, pierogi itd. I wszystko robione własnoręcznie w domu.
- Na dwadzieścia osób, to musicie mieć naprawdę dużo pracy.
- Nie jest tak źle, każdy bierze coś na siebie i przynosi jedną gotową potrawę: pierogi, uszka, karpia, kluski z makiem. No i mamy dużo młodzieży, więc miło popatrzeć, jak śmigają przy stole, obsługując dziadków. Dziewczyny i chłopaki. A potem śpiewamy kolędy. Dzieci grają na pianinie, a reszta śpiewa. Oczywiście, znamy tylko pierwsze zwrotki, ale każdy może dostać śpiewnik ze słowami, jeśli potrzebuje. Nawet goście z zagranicy próbują z nami śpiewać, choć nie rozumieją słów. Ale każdy i tak dostaje swoją szansę, bo na koniec śpiewamy Cichą Noc we wszystkich językach, jakie znamy: po naszemu, po angielsku, niemiecku, francusku, hiszpańsku, rosyjsku.
- To musi niesamowicie brzmieć.
- Tak, lubimy to bardzo. Po naszemu śpiewają prawie wszyscy, po angielsku tylko połowa, po niemiecku trzy lub cztery osoby, po francusku i hiszpańsku – też dwie lub trzy. Najfajniejsza jest ostatnia zwrotka, którą śpiewamy wszyscy, każdy w języku, jaki zna. No a potem prezenty. Do znudzenia, bo pod choinką leży ich cała góra. Na szczęście nie każdy kupuje każdemu, bo inaczej byłoby dwadzieścia do kwadratu.
Patrzę na Marikę. Uśmiecha się. Moja uczennica chyba wie, jak to obliczyć, ale nie zgłasza się do odpowiedzi.
- Magiczna atmosfera.
- Dobrze mówisz, bo na pewno nie religijna. Kiedyś nawet ksiądz nam to wytknął z ambony: „Najbardziej oświetlony dom w okolicy, a do kościoła nie chodzą i księdza po kolędzie nie przyjmują! Czy na tym ma polegać świętowanie narodzenia Chrystusa?”
- Naprawdę tak powiedział?
- Tak.
- A wy rzeczywiście nie chodzicie do kościoła?
- Chodzą tylko dziadkowie, a z następnych generacji chyba nikt nie jest wierzący. Zastanawialiśmy się, co odpowiedzieć księdzu. Uznaliśmy, że, rzeczywiście, nie świętujemy Bożego Narodzenia, tylko Gwiazdkę, ale dziś bym się z tym nie zgodził. Czy w tych oświetlonych miastach, wystrojonych w gwiazdki, choinki i Mikołaje sklepach, choinkach w ogródkach z kolorowymi światełkami, jarmarkach z piernikami i grzanym winem naprawdę nie ma nic z narodzenia Jezusa? Czy to jest naprawdę pusty rytuał? Bezmyślny, dziecięcy zachwyt tymi wszystkimi świecidełkami? Myślę… że nie. Myślę, że mimo wszystko, ludzie zjeżdżając się do siebie na Święta, ciesząc się ze spotkania z najbliższymi i sprawiając sobie przyjemność z obdarowywania się prezentami, świętują coś ważnego: nadzieję na wybawienie człowieka, na wyzwolenie. Wyzwolenie, dzięki któremu każdy z nas posiada swoją godność. Komuniści chcieli to przekreślić i określić, że momentem prawdziwego wyzwolenia był wybuch Rewolucji Październikowej, a rewolucjoniści francuscy - że zburzenie Bastylii. Jedni i drudzy ustanowili nowe, własne święta, a nawet nowy kalendarz. Amerykanie też mają swoje święta początku, które świętują z nie mniejszą pompą niż Boże Narodzenie. I inne narody też. To wszystko ważne wydarzenia, ale przecież ich źródłem była nauka Jezusa o miłości. To dzięki niej każdy z nas, nawet najbiedniejszy biedak i największy nieszczęśnik na dnie upodlenia ma prawo i odwagę dopominać się o swoją ludzką godność. Dlatego ja nie świętuję Gwiazdki, tylko Boże Narodzenie i protestuję gdy „prawdziwi chrześcijanie”: katolicy, protestanci, prawosławni odmawiają mi prawa do dziedzictwa Pisma Świętego i próbują je zawłaszczyć tylko dla siebie. Oni są gotowi pozabijać się nawzajem za swoje racje. Zabijać w imię Jezusa. To przecież absurd, sprzeczność sama w sobie.
- Ty chyba też masz w sobie sporo sprzeczności – mówi Marika i przygląda mi się z uwagą.
- Oczywiście, zdaję sobie z tego sprawę. Jestem niewierzącym chrześcijaninem. Chociaż ja nie widzę w tym żadnej sprzeczności. A jak ty spędzasz Święta?
- Idziemy do rodziny Łukasza, do mojej też, chociaż chyba nie powinniśmy.
- Czemu?
- Matka powiedziała do mnie: „Są Święta. Adres znasz. Jeśli chcesz, możesz nas odwiedzić”.
- Miłe zaproszenie.
- Właśnie. I co mam z tym zrobić? Obrazić się?
- Nie. To byłoby najgorsze. A Sylwester?
- Wyjeżdżamy do znajomych na wieś. Właśnie jutro się z nimi spotykamy, żeby ustalić szczegóły.


- I jak się udał świąteczny cyrk? – pyta mnie Marika podczas następnego spotkania.
- Świetnie. Doszły nam trzy nowe języki do Silent Night. Po walijsku, w esperanto i po arabsku, bo przyjechała do nas mama przyjaciela mojej córki, która pochodzi z Walii i zna esperanto, a syn w tym roku zaczął się uczyć arabskiego. A jak u ciebie?
- Niespecjalnie. Moja rodzina się mnie czepiała. Zostawiłam ich i poszłam odwiedzić sąsiadów. Ja się u nich lepiej czuję niż we własnym domu.
- Rodziców Daniela?
- Tak – odpowiada mi Marika z wyrazem zaufania na twarzy.
- A Daniel też był?
- No taak – Marika potwierdza z niewinnym uśmiechem. – Idę z nim na Sylwestra. Jego znajomi organizują u siebie imprezę.
- A co z wyjazdem? – pytam ją z surowym wzrokiem.
- Nic. Łukasz wyjeżdża sam. Pokłóciliśmy się.
- Niedobrze. Nie cieszy mnie to, a martwi.
- Nie, Jerzy, nie martw się o mnie. Tak jest dobrze. Musimy to zakończyć.
- Martwię się o ciebie, owieczko. Twoja łódeczka taka maleńka, a ocean życia ogromny. Dokąd ty się wybierasz, mała dziewczynko? Sama w świat?
- Jerzy, tylko ty jeden myślisz o mnie jak o małej dziewczynce, a ja nią już od dawna nie jestem. Jestem dorosłą kobietą, jestem mamą.
- Z tym większą troską myślę o tobie.

- Naprawdę nie musisz się o mnie martwić - Marika głaszcze mnie wnętrzem dłoni po policzku. Ja się o nią martwię, a ona mnie pociesza, żebym się o nią nie martwił.

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

V

Na początku następnego spotkania Marika  wsiadając do mojego samochodu wita mnie promiennym uśmiechem. Zwykle wsiada jakby zafrasowana, a może i nawet trochę wystraszona, i mówi: „Jedziemy”!  Albo: „Uciekamy stąd”!

- Wiesz, że dziś po raz pierwszy przywitałaś się ze mną z uśmiechem? Cudny.

Marika gasi ten uśmiech radości i zastępuje go uśmiechem zakłopotania pomieszanego z zawstydzeniem, jakbym przyłapał ją na czymś, co robi bez kontroli. Wtedy wciąż jeszcze tego nie wiem, ale jest to ostatni radosny uśmiech, jaki dostaję od niej na powitanie. I nie wiem też, że w zanadrzu ma jeszcze jedną niespodziankę. Czyżby nagroda za tamtą lekcję?

Gdy wchodzimy do pokoju, w hotelu, Marika mnie przeprasza i wychodzi do łazienki. Rozbieram się i czekam na nią w łóżku przykryty do pasa kołdrą. Marika wraca, ostrożnie stawiając nogi i lekko stukając o podłogę obcasami czarnych szpilek. Jest o kilka centymetrów wyższa niż boso. Nogi w czarnych kabaretkach przypiętych paskami do obcisłego jedwabnego gorsetu, również czarnego, ze złotą lamówką. Teraz rozumiem, do czego był potrzebny ten ostry złoto-czarny makijaż, który zwrócił moją uwagę podczas naszej rozmowy w samochodzie. „Czarna madonna, czarny anioł – rozlegają mi się w głowie słowa piosenki - za każdym razem ten sam dreszcz. Jedna jedyna w swym rodzaju niedościgniona złodziejka serc”. Marika staje tyłem u szczytu łóżka, widzę jej cudnie zaokrąglone pośladki, prawie całe odkryte. Dopiero teraz spostrzegam, że pod gorsetem ma jeszcze czarne koronkowe majtki, które szerokim klinem zbiegają się z jej bioder, by zniknąć wąskim paskiem w zakamarku jej krocza. Mój przyjaciel też chce wszystko widzieć. Pręży się tak mocno, jak tylko potrafi. Marika odwraca do nas twarz i pyta:

- Znasz ten strój?

- Tak. W to byłaś ubrana na pierwszym zdjęciu, które mi przysłałaś.

- Jak dziwka?

Leżę na wznak z rękami pod głową. Pierś mi faluje i głośno przez nozdrza wypuszczam powietrze.

- Nie. Czarna madonna, czarny anioł.

- Anioł chyba nie. Dziś moje diabelskie wcielenie.

Marika wchodzi w butach na łóżko i siada mi na piersi. Chcę wyciągnąć rękę zza głowy, by ją pogłaskać, ale ona mówi:

- Ręce przy sobie.

I podsuwa mi do ust wewnętrzną stronę nagiego kawałka swojego uda. Całuję je, gdzie tylko uda mi się sięgnąć. Próbuję unieść głowę w kierunku jej pachwiny, ale ona mówi zdecydowanie:

- Nie podnoś głowy. W ogóle się nie ruszaj. Mam cię przywiązać?

Wstaje i obraca się do mnie tyłem. Znów siada na mojej piersi i tym razem podsuwa mi do całowania nieosłonięte części swoich pośladków. Całuję je ustami, pieszczę językiem i pożeram wzrokiem. Mój przyjaciel też się domaga pieszczot, ale Marika wita się z nim na razie tylko kurtuazyjnym podaniem dłoni. W końcu znajduje trochę litości i wita się wylewnie i po przyjacielsku z nami dwoma. Najpierw ze mną - cudownym pocałunkiem swych szeroko otwartych ust i lizaniem językiem obu moich policzków, od wewnątrz. Wita mnie długo i czule. Co ja mówię! Wylewnie i wyuzdanie. Gdy znów chcę nieco unieść głowę, by moje usta i język miały trochę więcej swobody w tym powitalnym uścisku, Marika powtarza zdecydowanie:

- Nie podnoś głowy. Żadnych ruchów. - Po czym udaje się na powitanie mojego przyjaciela, który z daleka j wyciąga do nie szyję i mruga z radości swym jedynym oczkiem. Marika bierze go czule w objęcia swoich ust, jakby się nie widzieli co najmniej od roku. Następnie ściąga z siebie koronki, przysiada tyłem do mojej twarzy i wsuwa sobie mojego przyjaciela między nogi, ale ani on, ani ja nie jesteśmy zachwyceni. Marika przysiada pewnie na odzianych w buty stopach i ćwiczy przysiady, ale tylko do połowy. Coraz szybciej i szybciej.

- Usiądź, proszę, do końca.

-Nie, sorry, dziś ja rządzę.

- Proszę, błagam – mówię, ale Marika pozostaje nieubłagana i zamiast tego robi coś zupełnie odwrotnego. Wstaje i kopnięciami zrzuca na podłogę swoje pantofelki. Odwraca się twarzą w moja stronę, rozsuwa na boki moje nogi i siada pośladkami pomiędzy moimi udami. Zapiera się z tyłu rękami i znów bierze mojego przyjaciela w objęcia. Tym razem - swych zwinnych stóp i pieści go, biorąc raz po raz pomiędzy palce, pomiędzy śródstopia, pomiędzy pięty albo kostki. Nie mogę się nadziwić zwinnością jej stóp, gdy jedną podkłada od spodu, z drugą gładzi mojego przyjaciela z góry. W pewnym momencie moja artystka podnosi ręce i bierze w nie swoje stopy, zaciskając mojego przyjaciela w kleszczach ostatecznej rozkoszy. Spomiędzy jej stóp wytryska mała fontanna. Nie taka, jak przed laty, ale na tyle radosna, byśmy obydwoje wybuchnęli śmiechem ulgi i przyjemności.

- Pomoczyłam sobie pończochy – śmieje się Marika – będę musiała je zaprać. Zdejmuje je, rzuca na podłogę obok łózka i układa się koło mnie.

- Pragnę cię coraz bardziej – mówię do niej, a ona dotyka wnętrzem dłoni mojego policzka i głaszcze mnie po nim, a potem składa na mych ustach słodkie cmoknięcie swych ust i patrzy mi w oczy z radosnym uśmiechem:

- To chyba dobrze. Za pierwszym razem myślałam, że się tobie nie podobam.

- Czemu tak pomyślałaś?

- Nie wiesz? Nie byłeś taki gotowy jak dziś.

- Och, przepraszam. Chyba byłem trochę stremowany.

- Stremowany? Nie wierzę. Chyba trochę rozczarowany. Pamiętam twoje zaskoczenie, gdy mi zdjąłeś stanik i zobaczyłeś kolczyki w sutkach. A potem majtki, i jak cię przeraził kolczyk w mojej łechtaczce. Wykręciłam je dla ciebie.

- Przepraszam, że nie oponowałem.

- Nie ma sprawy. Nie mogłam ich sobie z powrotem wsadzić i musiałam iść do kosmetyczki, żeby mi na nowo przekłuła dziurki.

- Przepraszam cię, owieczko. Ale za drugim razem, gdy chciałaś je wyjąć, powiedziałem, żebyś je zostawiła.

Marika uśmiecha się do mnie słodko.

- I chyba byłem już trochę twardszy?.

- Tak – mówi Marika. – Czasem nawet za twardy i za duży.

- Nie wierzę, jak mógłbym być za twardy lub za duży. Przecież każda kobieta…

- Nie masz racji - przerywa mi Marika. – Duży penis nie zawsze jest atutem. Najważniejsze, że się uczysz, jak być delikatnym.

- Uczę się? A jeszcze nie potrafię?

- Oooo…. – śmieje się Marika. - Starasz się, ale ci jeszcze dużo brakuje.

- Ale przecież nie jestem gruboskórnym draniem?

- Oczywiście, że nie. Jesteś bardzo czuły i opiekuńczy, ale czasem ruszasz się w łóżku jak słoń w składzie porcelany.

- Przepraszam cię, moja krucha chińska filiżanko, zwrócę na to uwagę. – przysuwam sobie jej dłoń do ust i składam kilka czułych pocałunków po jej grzbietowej stronie.

- Mogę się napić?

- Oczywiście – odpowiada mi zdziwiona Marika. – Czemu pytasz?

- Bo chciałbym to zrobić z chińskiej filiżanki.

Wstaję i przynoszę do łóżka butelkę z wodą mineralną. Układam dłoń Mariki w kształt miseczki i mówię:

- Zaciśnij, żeby się nie wylało – i nalewam w nią po same brzegi wodę, a potem się schylam i wypijam wszystko, wysysając na koniec ostatnie kropelki.

- Ja też chcę – mówi Marika z jakąś niezwykłą powagą w głosie.

Pochylam butelkę z wodą i czekam, aż mi nadstawi dłoń, ale ona mówi:

- Nie mam miseczki.

Przechodzi mnie dreszcz zachwytu. Układam swoją dłoń w kształt miseczki, napełniam wodą z butelki, a Marika przysuwa ją sobie ostrożnie do ust. Nie chcąc uronić ani kropli, musi ją lekko wykręcić, co sprawia mi niewielki ból. Następnie wypija jej zawartość, patrząc mi w oczy z najwyższą powagą.

Na następnym spotkaniu pytam:

- Wiesz, po czym rozpoznaję swój stan prawdziwego zakochania?

- Po czym?

- Po tym, że piszę wiersze. Chciałbym ci przeczytać, co napisałem dla ciebie.

- Naprawdę? – pyta Marika.

- Tak. Napisałem wiersz dla ciebie.

- O rety, aż się boję.

- Nie ma czego, posłuchaj:

Jeszcze jedna taka wiosna
Choćby jeden maj
Jedna noc do brzasku

Jeszcze jeden świt
Chłód poranka
Ptaków śpiew
I akacji zapach

Jeszcze jedno rozmarzenie
Jeszcze jedno pożądanie
I marzeń spełnienie

Jeszcze jedno przewieszenie
Sukienki na krześle
Jeszcze jedno łopotanie
Firanek na wietrze

Jeszcze jeden deszcz ożywczy
Jedna błyskawica grzmot
Jeszcze jedna tęcza

Jeszcze jedno pobłądzenie
W lesie twoich włosów
Jeszcze jedno zasłuchanie
W szum twego oddechu

Jeszcze jedno kołysanie
Rytmem twego serca
Jeszcze jedno falowanie
Po morzu twych piersi

Jeszcze jedno zamyślenie
Jeszcze jedno zapatrzenie
W twoje ciało po horyzont

Marika długo nic nie mówi, tylko patrzy mi w oczy z czułością i zachwytem. Jej policzki promienieją uśmiechem ufności.

- Piękne – odzywa się po długim milczeniu. – Chciałabym to zapamiętać.

- Nie musisz – sięgam do kieszeni leżących na podłodze spodni i podaję jej złożoną na cztery kartkę papieru z napisanym odręcznie wierszem.

Marika kładzie się na wznak, podnosi kartkę na wysokość twarzy i czyta ponownie wiersz w milczeniu. Składa kartkę i mówi:

- Jerzy, ja nie zasługuję na wiersze.

Leżę na lewym boku i patrzę na jej profil. Udając smutek, z kamienną twarzą odpowiadam innym wierszem, tym razem nie moim własnym:

Za smutek mój, a pani wdzięk, ofiarowałem pani pęk czerwonych melancholii, a Pani cóż, nie chce tych róż, że takie brzydkie i że z kolcami…

- Jerzy, jest piękny. Zachowam go. Będę musiała tylko schować, żeby go czasem Łukasz nie znalazł.

- A jak wam się układa?

- Coraz gorzej.

- Przykro mi to słyszeć. Czemu tak się dzieje?

- Po prostu przestaliśmy się kochać. Coś we mnie pękło w ostatniego Sylwestra. Łukasz się upił i zrozumiałam, że od dłuższego czasu czuję do niego niechęć.

- Z powodu upicia się? I to w Sylwestra? Gdyby Anna miała mnie zostawić z powodu upicia się, zrobiłaby to już ze sto razy.

- Nie o to chodzi. On nic złego nie zrobił. Wszyscy mieliśmy mocno w czubie, zwłaszcza panowie, ale wszyscy świetnie się przy tym bawili. Tańczyli, wygłupiali się. A on zapadł się w sobie, a potem zasnął na siedząco. Wystraszyłam się, że takie może być całe nasze życie. Przemilczane, przespane. Jak u moich rodziców.

- A jak było u rodziców?

Widzę, że Marika albo się zastanawia, jak mi to opowiedzieć, albo waha się, czy mi to w ogóle powiedzieć.

- Nie lubiłam swojego domu. Od zawsze, od kiedy tylko pamiętam. Moi rodzice się nie kochali. Traktowali siebie nawzajem jak powietrze. Powietrze, którego nie widać, ale którym się oddycha, by żyć. Pobrali się, ponieważ mama zaszła w ciążę. Ze mną. Ona była ładną kobietą, tata też nie był najbrzydszy, ale ona chyba liczyła w życiu na coś więcej. Była urzędniczką, po liceum ekonomicznym, a ojciec pracował jako monter w gazowni. Gdy mnie poczęli, mieli po dwadzieścia parę lat. Nie mieli mieszkania i wprowadzili się do babci, która miała dwupokojowe mieszkanie. Akurat rok wcześniej umarł dziadek i jeden pokój był wolny. W zasadzie to był pokój mojej mamy, bo ona nigdy nie wyprowadzała się z domu. Mieszkała w tym pokoju od dziecka z siostrą, ale jej siostra poznała pewnego Włocha i wyprowadziła się do niego, więc moja mama miała pokój tylko dla siebie. Tata się do niej wprowadził i mieszkali tam we dwoje, a potem była nas trójka, chociaż ja nie pamiętam, żebyśmy mieszkali we trójkę w jednym pokoju. Pamiętam tylko, że zawsze spałam z babcią w małym pokoju. Mama spała sama w dużym pokoju, a tata rozkładał sobie na noc łóżko polowe w kuchni. Mama go tam wysyłała, bo strasznie chrapał, przez co mama nie mogła spać. Ona go całkowicie stłamsiła. On nie miał własnej woli ani swojego zdania. Pamiętam, że gdy byłam już większa, widziałam, jak dwa razy w miesiącu przynosił wypłatę. Kładł przed nią na stole odcinek i pieniądze, co do grosza. Mama przyjmowała to z obojętnością i mówiła do niego z pogardą,… może nie z pogardą, ale z lekceważeniem: „Nawet na piwo nie poszedłeś z kolegami?” A on na to odpowiadał, że nie jest z tych, co wystają pod budką z piwem. Gdy tylko zjadł obiad, który gotowała babcia, zaraz uciekał do klubu brydżowego. Wracał dopiero wieczorem, gdy mama oglądała telewizję. Ale on nigdy nie dotykał pilota. Nawet jak był jakiś mecz, a mama chciała oglądać coś innego, mówił, że wystarczy mu, że pozna wynik. Mama też zwykle znikała na plotki z koleżankami. Szły na kawę albo do „kina na obcasach”. W pokoju zawsze stała szachownica z poustawianymi figurami, a w regale tata miał swoją półkę na czasopisma brydżowe i szachowe. Najgorsze były niedziele, bo wszyscy byliśmy razem. Ojciec siedział sobie cichutko i analizował partie szachów albo brydża, a mama przeglądała czasopisma dla kobiet albo rozwiązywała krzyżówkę. Ja siedziałam jak mysz pod miotłą. Gdy tylko odezwałam się głośniej, albo spróbowałam pobiegać, mama zawsze mówiła: ”Marika, nie szalej. Przeszkadzasz tatusiowi się skupić”. Nie lubiłam wychodzić na podwórko, bo tam dzieci bawiły się głośno, biegały, krzyczały. Cały czas to słyszałam, bo jedno okno mieliśmy od podwórza.

Jak byłam mała, babcia codziennie odprowadzała mnie do szkoły, a kiedy była wywiadówka, mama próbowała wypchnąć na nią tatę, ale tata mówił, że on by się tam źle czuł, bo na pewno będą same mamy. Wtedy babcia mówiła, że ona pójdzie. Gdy babcia umarła, byłam w piątej klasie. I wtedy nie miał kto chodzić na wywiadówki. Czasami chodziła mama, ale najczęściej coś jej wypadało. Mówiła, że nic się nie stało, bo przecież ze mną nie ma żadnych problemów, bo jestem w szkole grzeczna i mam całkiem dobre stopnie.

- A gdy zabrakło babci, to z kim zostawałaś?

- Jak to z kim? Sama. Przecież byłam już duża. Czasami przychodziła do mnie moja siostra i zostawała na kilka nocy. Okazało się, że ten Włoch, jej ojciec był żonaty. Wrócił do siebie do kraju, ale przynajmniej zostawił im mieszkanie. Moja ciotka była strasznie głupia. Uganiała się za facetami, a córeczka jej w tym przeszkadzała, przywoziła ją więc czasem na kilka dni do babci, a potem już tylko do mnie. Byłyśmy ze sobą po południu i wieczorami, bo ona chodziła do innej szkoły. Po śmierci babci miałam pokój tylko dla siebie, mama spała w salonie, a ojciec ciągle w kuchni. Nie mogłam tego znieść. Gdy miałam 16 lat, wyprowadziłam się z domu. Dzięki temu on zaczął sypiać w pokoju, jak człowiek.

- I dokąd się wyprowadziłaś?

- Mieszkałam z różnymi ludźmi. Wynajmowaliśmy mieszkanie w kilka osób.

- Miałaś pieniądze na czynsz?

- Oczywiście. Od razu zaczęłam pracować.

- Co robiłaś?

- Sprzedawałam kebab, kurczaki, czasem gotowałam w jakimś barze, zmywałam… Takie prace.

- A co ze szkołą?

- Chodziłam do technikum gastronomicznego, ale mi się nudziło. Nie miałam czasu ani chęci na naukę i przeniosłam się do zawodówki.

- O jakim profilu?

- To samo. Handel i gastronomia. Nauczyciele mi mówili, że nie pasuję do tej szkoły, że powinnam robić coś lepszego, ale mi to odpowiadało.

- A rodzice? Co na to?

- Nic. Matka tylko powiedziała: „Mam nadzieję, że wiesz, co robisz”.

- A jak zostałaś modelką?

- Przypadkiem. Poszliśmy z Łukaszem po ślubie zrobić sobie zdjęcia. Bardzo fajnie wyszły. Fotograf od razu zauważył, że mam talent do pozowania i zaproponował mi sesję.

- Rozbieraną?

- Niee. Glamour. Chcesz zobaczyć?

- Jasne.

Marika sięga po komórkę. Widzę, że przerzuca jakieś kolorowe zdjęcia i zatrzymuje się na kilku w kolorze sepii. Leży na nich w skromnej, ale eleganckiej sukience i tęsknym wzrokiem wpatruje się w obiektyw.

- Ładne – mówię.

- Lubię je najbardziej, chociaż wyglądam na nich jak klucha, bo to było parę miesięcy po urodzeniu Elizy. Potem dostałam inne propozycje i trafiłam do studia, w którym kręcimy łaskotki. Ale czemu ci o tym opowiadam?

- Mówiłaś o Sylwestrze.

- No tak. Kiedy zobaczyłam Łukasza takiego sflaczałego, pomyślałam sobie o moim ojcu. Nie chciałam mieć takiego życia jak moi rodzice. Łukasz to dobry człowiek, zwłaszcza świetny ojciec. Dużo czasu poświęcał Elizie, ale myślał, że jak zarobi na rodzinę i trochę się zajmie dzieckiem, gdy jest w domu, to wystarczy. A ja chciałam czegoś więcej. Gdzieś wyjść, pogadać o czymś. Pomyślałam sobie, że jestem za młoda, żeby tak przedreptać przez życie, bez rozmowy, bez uczucia i zaproponowałam mu, żebyśmy się rozwiedli. On nie chciał o tym słyszeć. Był bardzo zdziwiony, bo myślał, że wszystko jest w porządku, ale potem mi przyznał rację, że nic nie jest w porządku. Zaczęliśmy spać osobno. Ja z Elizą, a on sam. Mimo to poprosił mnie, żebyśmy dali sobie jeszcze przez pół roku szansę. I że jeśli przez ten czas nic się nie zmieni, to pomyślimy o rozwodzie. Ale po pół roku było tylko gorzej, Wtedy on mi zaproponował kolejne trzy miesiące, do końca roku, po których zrobiło się kompletnie źle. Już prawie nie rozmawiamy ze sobą. Rozmowy ograniczają się tylko do wymiany informacji o dziecku. On jest stale w warsztacie i wpada czasem do domu znienacka. Więcej chyba zdarzy mi się porozmawiać z sąsiadką niż z nim. Ostatnio nawet całe noce spędza w warsztacie, bo mają dużo zleceń. Jest coraz więcej bolesnych słów i gestów. Nawet jakbyśmy chcieli, nie da się już tego posklejać. Wczoraj w ciągu całego dnia były dwa zwroty akcji. W jednym - chciałam się do niego przytulić, ale on mnie odepchnął, w drugim - on podszedł do mnie, przytulił się i kiedy chciał mnie pocałować, odwróciłam głowę w drugą stronę. To nie było kontrolowane. Raczej samoistne. Już takie mam odruchy.

- Zgoda, to są odruchy, może i niekontrolowane, ale - jak widzę - pojawiają się zarówno te negatywne, jak i pozytywne, może więc coś z tego będzie, może się rozwiną. Może to są pączki, które muszą przetrwać zimę, z których rozwiną się piękne kwiaty? Sprawę załatwiłby seks. Przywraca równowagę, bliskość, wymazuje błędy. Ran może nie leczy, ale goi małe zadraśnięcia. No, ale jeśli on nie podejmuje akcji… Nie mówię, że ma wziąć cię siłą, ale powinien wykorzystać siłę seksu. Wystarczy położyć się razem do łóżka, nawet jeśli będziecie zwróceni każde w inną stronę, i zasnąć. Pożądanie przyjdzie samo. Od przypadkowych dotknięć, delikatnych muśnięć. Mężczyzna w wieku twojego męża powinien mieć erekcję w wyniku samej obecności tak pięknej, bliskiej i, prawdopodobnie, wciąż jeszcze kochanej kobiety. Wystarczy, żeby ci ją pokazał, przytulając się mocniej. Ty przecież też nie jesteś z drewna. Twoje ciało musi reagować na takie bodźce, zwłaszcza w półśnie, gdy nie jest chronione tarczą świadomości. Seks jest jak syreni śpiew, któremu nie można się oprzeć, a wy przywiązujecie się jak Odys do masztu, by mu nie ulec.

- Problem w tym że moja świadomość, podświadomość i nadświadomość tworzą blokadę przed Łukaszem . Już kilka razy starał się w czasie mojego snu dotrzeć do mnie intymnie, ale efekt był zawsze taki, że automatycznie się budziłam i po jego zagrywkach czułam niesmak.

- To już kompletna klapa. Co on takiego ci zrobił?

- Nic. Prawdopodobnie wszystko potoczyło się za szybko: ślub, dziecko, mieszkanie, wcześniej wypadek samochodowy, w którym straciłam pierwsze dziecko. I to wszystko w ciągu dwóch lat. I wiesz, czego zabrakło w tym wszystkim? Pewności, że prawdziwe uczucie jest...

- Chyba rzeczywiście powinnaś postawić sprawę jasno. Ale jemu potrzebne jest racjonalne wyjaśnienie, żeby to zaakceptować. Musi wiedzieć, czemu musicie się rozstać.

- On już zrozumiał, że nic na siłę.

- Zgoda, ale on musi jeszcze wiedzieć dlaczego. Dlaczego nie. Jeśli racjonalnie nie pojmie przyczyny waszego rozstania, będzie miał irracjonalne poczucie krzywdy, z którym nie będzie wiedział, co zrobić. I, żeby je przezwyciężyć, skieruje je przeciwko tobie. To atawistyczna logika, która drzemie w każdym z nas: Oko za oko, ząb, za ząb.

- Nie, Łukasz to dobry człowiek. Nigdy nie zrobi mi krzywdy, chociażby ze względu na Elizę.

- Owieczko, wciąż się o ciebie martwię. Czy ty zdajesz sobie sprawę, jakie trudności cię czekają? Załóżmy wariant najgorszy. On akceptuje wasze rozstanie i całkowicie się od ciebie odwraca. Zatrzymuje sobie mieszkanie, nie daje ci pieniędzy na życie. I co wtedy? Jak sobie poradzisz?

- Jerzy, uwierz we mnie, potrafię sobie poradzić.

- Mariko, nie znam waszej sytuacji, nie znam was, a zwłaszcza jego. Ale jeśli on was kocha i chce, żebyście byli razem jako rodzina, gdzieś popełnia błąd. Może jest zbyt leniwy, może nie jest wystarczająco mądry, żeby wiedzieć, że o związek trzeba dbać stale. Jeśli chce mieć rodzinę, to powinien z nią być, organizować jej ciekawie czas, stwarzać miłe sytuacje, do których chce się wracać. Może on tego nie wie, bo dostał wszystko za darmo. Musiał o ciebie walczyć, zalecać się do ciebie, zabiegać o twoje względy czy po prostu ty sama wpadłaś mu w ramiona? Czy on się o was troszczy, jest szczęśliwy, gdy jest z wami, czy może myśli, że po prostu wystarczy być i dać pieniądze na życie? Mówisz, że nie ma już czego ratować, że nie warto, bo żadne z was nie chce. Ty mówisz otwarcie, że nie chcesz i dążysz do rozwodu. On, rzekomo. nie, ale czemu spędza tyle czasu poza domem? Noce w warsztacie? Naprawdę? Pół roku bez seksu? Ja w to nie wierzę.

- Jerzy, gdybym z nim sypiała, nie spotykałabym się z tobą.

- Nie o to mi chodzi. Chodzi mi o niego. Żaden mężczyzna, zwłaszcza młody, nie wytrzyma pół roku bez seksu. Nie chciałbym w tobie budzić nieuzasadnionych podejrzeń, ale… może on kogoś ma?

- Nie. Wyczułabym to. Wiem, jak na niego działam. Wystarczy, że się do niego zbliżę.

- To może chodzi na dziwki? Przecież musi sobie jakoś radzić.

- Och, nie! Nie zdobyłby się na to.

- OK. Nie chcę ci podsuwać fałszywych myśli. Wydaje mi się, że znam męską naturę, ale może ty znasz go lepiej. Ale jeśli on musi radzić sobie z tym sam, mieszkając z tobą pod jednym dachem, to musi być to dla niego strasznie upokarzające.

- Nic na to nie poradzę – mówi Marika z nieznaną mi do tej pory obojętnością, w której wyczuwam lekki cień okrucieństwa. – Ja nie potrafię kochać ani z obowiązku, ani z litości.

piątek, 8 stycznia 2016

IV

By mieć swobodne umysły do pracy, od razu zabieramy się do roboty. Dajemy sobie nawzajem orgazm oralnie. Szybki prysznic i jesteśmy gotowi. Opieram poduszki u wezgłowia łóżka, siadam, opierając się o nie plecami i sadowię moją uczennicę pomiędzy swoimi udami. Przygotowałem tekturową podkładkę z klipsem, papier, ołówki i gumkę. Marika lewą ręką podtrzymuje podkładkę, a prawą pisze. Ja mam dwie ręce wolne, więc głaszczę jej piersi. Co chwila całuję jej ramię i szyję. Swobodnie mogę sięgnąć do jej brzucha i między nogi, ale nie robię tego za często, by jej nie rozpraszać.

- Przeczytaj zadanie 1.

Marika czyta:

- Chcesz zaprosić do siebie kolegę z Niemiec. Napisz do niego list i zaplanuj jego podróż. W liście:
- zaproś go do miejsca, w którym mieszkasz;
- zapytaj o dogodny termin podróży;
- zaproponuj ciekawe miejsca i obiekty, które można zwiedzić;
- napisz, co powinien ze sobą zabrać.

- Dobrze, przeczytaj teraz początek e-maila.

- Po niemiecku?

- No taak – odpowiadam z uśmiechem.

Marika czyta po niemiecku, nawet nieźle, bez specjalnych błędów:

- Hallo Max,
Vielen Dank für deine E-Mail, ich habe mich sehr darüber gefreut.

- Teraz przetłumacz.

- No, że… dziękuję za twój e-mail i coś tam mam.

- Co mam? „Habe mich gefreut” – co to za forma?

- ….?

- No, jak mamy czasownik haben i Partizip II, Np. ich habe gemacht, ich habe gesagt, to co to za forma?

Marika odwraca głowę i spogląda mi z rozbrajającym uśmiechem w oczy.

- Przypomnisz mi?

Z rozbawieniem cmokam ją w usta.

- To przecież czas przeszły, Perfekt.

- No tak, no tak, zapomniałam, jak to się nazywa.

- A co to znaczy? Ich habe gemacht, ich habe gesagt?

- Zrobiłam? Powiedziałam?

- Dobrze. A: ich habe mich gefreut? Sich freuen – cieszyć się.

- Ucieszyłam się? – pyta rozradowana Marika, ciągle patrząc mi w oczy.

- Świetnie – odpowiadam z uśmiechem i rozbawieniem. – Cieszysz się?

- Taak – odpowiada mi Marika z uśmiechem na ustach, na policzkach i w oczach. Boże! Jak ja kocham to jej radosne: „Taak”. Żartobliwie wydaję komendę:

- Buziak!

I Marika posłusznie robi dzióbek. Cmokam ją w ten dzióbek, zsuwam prawą dłoń z jej piersi i układam na niej głowę Mariki. Zaglądamy sobie w oczy. Ona patrzy z radością, podziwem, ufnością, ja – ze wzruszeniem, zachwytem, miłością.

- Nie będę potrafił się powstrzymać. Zakocham się w tobie.

- Nie rób tego, nie warto – mówią usta Mariki, ale jej oczy mówią coś zupełnie odwrotnego. Czy te oczy mogą kłamać? Chyba nie.

- Dobra, wystarczy tych amorów – mówię. – Zabieramy się do pisania.

Poprawiam Marikę w swych objęciach i przytulam jeszcze mocniej, sięgając od dołu prawą dłonią do jej lewej piersi, a lewą – do prawej.

- Punkt pierwszy. Zaproś go do miejsca, w którym mieszkasz. Pamiętasz, jak jest „zapraszać”?

- ….

- Einladen. Najprościej będzie napisać: „Chciałabym Cię do mnie zaprosić”, bo inaczej musiałabyś użyć Imperativu, a tego chyba nie potrafisz.

- Ich möchte dir zu mich einladen?

- No pięknie. Pisz, tylko na odwrót: dich zu mir. Punkt drugi: „Zapytaj o dogodny termin podróży”.

- No właśnie – mówi Marika.

- Spytaj po prostu: „Kiedy możesz przyjechać”? Jak jest „kiedy”?

- Wenn?

- Wenn to jeśli: Wann.

- Aha. Wann kannst du … jak będzie przyjechać?

- Tak samo jak przyjść, przybyć, pochodzić.

- Kommen?

- Brawo. Pisz.

- Wann kannst du kommen?

- Super. Widzisz, jaka jesteś zdolna?

- To ty jesteś wspaniały – mówi Marika. Podnosi do góry mój prawy łokieć i całuje mnie z silnym cmoknięciem w przedramię.

- Punkt trzeci – mówię. „Zaproponuj ciekawe miejsca i obiekty, które można zwiedzić”.

- No właśnie, co my tu mamy do zwiedzania?

- No co?

- Starówkę, …

- Dobrze, wystarczy. I czego mamy dużo w naszym mieście?

- Wody?

- Aha haha ha! - wybucham niepohamowanym śmiechem. - Ale przecież wody nie będziecie zwiedzać.

- No niee – przyznaje Marika rozbrajająco.

- Woda jest niebieska – mówię - a to drugie - zielone.

- Parki? – pyta Marika.

- No, jaka zdolna dziewczynka. No i jeszcze, co tu u nas można robić?

- U nas? – zastanawia się Marika – Nic.

- No, a co ty robisz wieczorami ze znajomymi?

- Idziemy do klubu… albo na koncert.

- No właśnie. Zaproponuj mu to samo. Wiesz jak jest zwiedzać?

- U-u.

- Besichtigen. Ale może łatwiej będzie: „pokazać” - zeigen. Napisz:” Chciałabym ci pokazać stare miasto i nasze liczne parki”.

Marika pisze:

Ich möchte dir zajgen…”

- Dobrze, a jak jest miasto?

- Właśnie…

- Die Stadt. A stary?

- Old.

- To po angielsku, a po niemiecku?

- …

- Podobnie.

- Alt?

- Brawo. Napisz to i dopisz jeszcze te parki. Dużo parków. Dużo, czyli wiele. Tak samo jest po niemiecku, tylko pisze się przez v.

- OK.

- No i co jeszcze ma wziąć ze sobą?

- No właśnie.

- A co będziecie robić w tych parkach?

- No… spacerować.

- Więc co ma wziąć ze sobą, chyba nie rower?

- Nie rób ze mnie idiotki, wiadomo, że buty.

- No ale jakie? Kozaki, szpilki, gumowce?

- Ale się wygłupiasz.

- No powiedz jakie. Musisz to napisać.

Marika odwraca się do mnie i jak mała, przekomarzającą się dziewczynka wymawia, dzieląc na sylaby:

- Adi-dasy.

- A jak nosi najki?

- To najki.

- A jak reeboki?

- To reeboki.

- Czyli jakie buty?

- No, sportowe.

- A jakie powinny być buty sportowe?

- Jakie?

- Wygodne.

- Buty sportowe są zawsze wygodne.

- OK. Dajmy spokój z tą wygodą. Wystarczy, że są sportowe. Napisz: „Weź ze sobą buty sportowe, będziemy dużo spacerować”. Jak będzie: „weź” ?

- Nehmen?

- Dobrze. Nehmen – brać, a jak będzie brzmiał Imperativ? „Weź”.

- Podpowiedz mi.

- Są takie niemieckie cukierki, cytrynowe i pomarańczowe.

- Nimm 2? – pyta Marika z zalotnym uśmiechem.

- Oczywiście. Ależ ty jesteś dziś wesoła. Nigdy jeszcze nie byłaś taka wesoła i wyluzowana. Czemu zawsze jesteś taka smutna?

Marika odkłada na bok ołówek i podkładkę z klipsem, zdejmuje ze swych piersi moje dłonie i zakłada sobie na ramiona moje ręce, zupełnie jakby owijała się szalem. Wtula się w nie i mówi:

- Bo nie ma ciebie przy mnie.

Kokietka, cudna kokietka.

- Chcę, żebyś częściej była taka wesoła – mówię, nie wiedząc wtedy jeszcze, że już nigdy taka nie będzie. Zatapiam nos w jej włosy i delektuję się zapachem ziołowego szamponu zmieszanego z zapachem jej potu, po czym sięgam po kolei po podkładkę z klipsem i ołówek i podaję jej, mówiąc:

 - Nimm zwei. Piszemy.

- Nimm Sportschuhe – dyktuje sama sobie Marika.

- Mit.

- Proszę?

- Nie, nic. Podpowiadam ci coś, ale niech będzie tak, jak sama potrafisz. No i: „Będziemy dużo spacerować”.

- Wir werden

- Noo, zadziwiasz mnie.

- Coś tam jeszcze pamiętam ze szkoły… Dużo, dużo….

- Było, było…

- No tak: viele.

- Bez „e”. Masz wszystko?

- Tak.

- Przeczytaj.

Marika czyta, patrzę jej przez ramię, sprawdzam, co napisała i rozluźniam uchwyt, rozsuwając dłonie. Prawą na prawy cycuszek, a lewą – na lewy.

- Wiesz, że tu jest cała masa błędów? Ale ja ci nie będę ich poprawiał. Ma być tak, jak potrafisz.

- Co tam, wrzucę sobie do translatora i mi poprawi błędy.

- Jak chcesz, ale zrób to sama. Translator. Tak jakby to była pralko-suszarka. Wrzucasz brudne, a wyciągasz czyste i suche. Ciekawe, jak on ci to poprawi.

- Oj, dam sobie radę. Używam translatora, gdy pracuję na niemieckim czacie i jakoś sobie radzę.

- Jak to: „Pracuję na niemieckim czacie”?

- Normalnie, nie wiesz co to jest czat?

- Wiem, ale nie wiem, co to znaczy: ”Pracować na czacie”.

- Kamerki. Siedzisz przed kamerką i się uśmiechasz.

- I za to płacą pieniądze?

- Uhu.

- Ale pewnie do tego są jakieś … usługi… erotyczne… wirtualny sex… pokazy.

Marika jakby pochmurnieje.

- Niee. Ktoś ci pisze: „Jak się masz, ile masz lat, ładnie dziś wyglądasz”, no, czasami: „Jaka jest twoja ulubiona pozycja”, coś tam odpowiadasz i już. Ja korzystam z translatora. Bardzo przydatne narzędzie.

- I zarabiasz na tym?

- Nioo.

- Ciekawe, mógłbym to kiedyś zobaczyć?

- Nie. Te stronki, na których nadaję, nie są dostępne w naszym kraju. Sygnał idzie tylko za granicę.

- Ciekawe. Pewnie masz jakiegoś moderatora, który zamiast ciebie rozmawia z klientami, a ty tylko podkładasz swoją twarz.

- No coś ty, nie mam żadnego moderatora, pracuję sama.

- Hmm, sama? Sama jako moderator?

- Nie. Jako wideomodelka.

- Wideomodelka! Kto by pomyślał. Jakie sprytne określenie. I jak ktoś cię pyta, jaka jest twoja ulubiona pozycja, to co odpowiadasz?

- “Missionary position” albo: “doggy position”To co, robimy drugą część? – pyta Marika i sięga po podkładkę z klipsem.

- Tak od razu? A nagroda? Nie zasłużyłem?

Marika bez słowa odkłada na bok podkładkę z klipsem, zsuwa się plecami na moje uda i, leżąc na wznak, sięga prawą ręką do mojej szyi i przyciąga moje usta do swoich. Całuje inaczej niż zwykle. Robi to mocnej i intensywniej. To nie jest jej zwyczajna pieszczota. Ona wypłaca mi nagrodę.

- Jesteś cudna. Druga część jest dla ciebie za trudna. Musiałabyś wszystko pisać w czasie przeszłym, którego nie znasz. Podyktuję ci ją, będzie szybciej. Ty tylko napiszesz, jak potrafisz. Nie będę ci poprawiał błędów.

Zajmuje nam to mniej niż 5 minut.

- No proszę – mówi Marika, patrząc na swoje notatki – I mam. Hmm. Gotowa praca. Dzięki.

- Moim zdaniem, trójkę minus powinnaś dostać, a jeśli pani będzie sprawdzać za pomocą szablonu, to nawet lepiej.

To była moja najwspanialsza lekcja niemieckiego, chyba się przekwalifikuję na nauczyciela.

- Naprawdę nie chciałabyś się tak pouczyć raz w tygodniu?

- Nie mogę. Naprawdę – mówi Marika przepraszająco. - Nie mam tyle czasu.

- A jak z twoim angielskim? – pytam moją studentkę.

- Dużo gorzej. Angielski w ogóle mi nie leży.

- Hmmm – wydaję cichy pomruk i próbuję sobie wyobrazić, co może znaczyć „dużo gorzej”.

Rozkładam się wygodnie na wznak, by rozciągnąć plecy.

- Popieścisz mnie jeszcze? – pytam swoją studentkę.

- Oralnie?

- Jak chcesz, żeby tylko było przyjemnie.

- Na co masz ochotę?

- Nieważne, chcę, żebyś była ze mną.


Marika przysiada obok moich bioder i pieści mnie czule. Oralnie. Jest przyjemnie. Bardzo przyjemnie. Robię sobie w tym czasie powtórkę z łaciny: penis, glans penis, preputium, frenulum, scrotum, testis.